3 lata temu, na początku liceum, kumpela przyniosła do szkoły litr (słownie litr ;-)) mączniaków oraz pinek. Pineczki były później wszędzie - w plecaku nielubianej koleżanki, na biurku nauczyciela, w szafkach, na tablicy, wszędzie... Nie pamiętam, czy ktoś je później zebrał, czy towarzystwo się rozpełzło po szkole, ale resztę wysypaliśmy do kwiatków na korytarzu, gdzie podejrzewam niewinne larwy szczęśliwie zdołały zaaklimatyzować się w doniczce z trzykrotką i przeobrazić się w muchy.

A propos, wczoraj miałam okazję zdobycia pięknej nagany - wlazłam do tego otworu w ścianie gdzie trzyma się złożonego węża strażackiego (otwór był pusty) i zaklinowałam się, aby po dłuższej chwili próbie uwolnienia się radośnie wyskoczyć wprost pod nogi kosy-biologicy. Całe szczęście mój promienny uśmiech niewinnego kretyna załagodził aferę i obyło się bez uwagi (a dzisiaj wystawiano nam oceny z zachowania na koniec roku :P)